Dlaczego wybuchają przedmieścia w europejskich metropoliach?

ROZMOWA Z FRANCUSKIM SOCJOLOGIEM LAURENTEM MUCCHIELLIM

Le Monde Diplomatique Nr 8 – PAŹDZIERNIK 2006

Emmanuelle Piriot/Kamil Majchrzak: Czy zamieszki we francuskich miastach się wreszcie skończyły?

Mogą w każdej chwili wybuchnąć na nowo.

Kto właściwie brał udział w wydarzeniach zeszłego listopada?

Uczestniczyli w nich zasadniczo ludzie o wiele młodsi niż kiedyś: nastolatki, młodzi dorośli. Nie było wśród nich recydywistów, lokalnych notorycznych przestępców. Niektórzy ukończyli już wszystkie etapy edukacji, inni nadal się uczą, ale ich droga jest coraz trudniejsza.

Jakie są właściwie powody zamieszek na przedmieściach?

Moje analizy opierają się na badaniach zespołowych, prowadzonych przez dziewięć osób, z których pięć mieszka w ubogich dzielnicach, o których mówimy. Pozwala nam to docierać bezpośrednio do ludzi biorących udział w rozruchach, do ich rodzin: ojców, matek, starszych braci. Kolejne źródło informacji stanowi dla nas mapa: wszystkie poważniejsze wydarzenia w toku zamieszek (były też mniej poważne) zachodziły w tzw. strefach zapalnych danego miasta [1].

Rozruchy zaczynają się od oskarżeń pod adresem policji i szkoły, jednak przeważa w nich poczucie niesprawiedliwości i upokorzenia, wypływające z czterech elementów. Przede wszystkim wymienia się postawę, jaką na co dzień prezentują policjanci, nieustanne kontrole przeprowadzane ze zbytnią gorliwością, nierzadko urągające godności. Te codzienne spotkania z policją stały się w zasadzie symbolem sytuacji młodzieży z biedoty, znakiem opresji.

W następnej kolejności wiele mówi się o szkole – wspominają o niej głównie ci, którzy palili czy demolowali szkolne budynki. Ich opowieści podważają obraz szkoły, który prezentuje nam teoria republikańska, jako miejsca społecznego awansu i areny równości szans. Często na ich ustach pojawia się zdanie „Szkoła złamała mi przyszłość.” Oznacza to bardzo wcześnie nabytą świadomość, że trudności, które napotykają, nie są udziałem innych uczniów. Mają poczucie, że nikt im nie pomógł przekroczyć tych trudności. Typowym przykładem są tu młodzi ludzie, którzy po prostu nie nadążają za programem. Jedyne, co słyszą od nauczyciela, to „nie mam czasu się tobą zajmować, musisz popracować w domu”. Ale przecież ich rodzice,
zazwyczaj imigranci, sami nie radzą sobie z czytaniem po francusku – jak zatem mają pomóc swoim dzieciom? W ten sposób opóźnienia nawarstwiają się. Poza tym uczniowie bardzo wcześnie zdają sobie sprawę, że profil w szkole będzie ważyć na całym ich przyszłym życiu w społeczeństwie. Jeśli kieruje się ich w stronę przedmiotów technicznych, to oni doskonale wiedzą, że oznacza to skierowanie na boczny tor, podczas gdy innym otwiera się drogę ku świetlanej przyszłości.

Trzecią rzeczą, na którą się skarżą, jest to, że nie ma dla nich pracy. Tym samym nie mają szans na legalne dochody, ani na to wszystko, co daje praca. Niekoniecznie mówią o tym dokładnie w ten sposób, często przywołują kwestię wchodzenia w życie społeczne, dorastania. Chcieliby mieć własne mieszkanie, wyprowadzić się od rodziców. Kupić samochód, a w dalszej perspektywie założyć własną rodzinę. Właśnie te podstawowe elementy życia społecznego są dla nich niedostępne, zablokowane, o ile nie znajdą pracy.

Po czwarte, co wychodzi zazwyczaj dopiero pod sam koniec rozmów, nie czują się oni politycznie reprezentowani. Łączy się to z poczuciem niższego statusu w społeczeństwie francuskim – ogólnego i symbolicznego. Mają poczucie, że systematycznie się ich pomija.
Że społeczeństwo francuskie ich odpycha, ponieważ są dziećmi imigrantów. Niektórzy mówią nawet: „Jesteśmy pariasami, to społeczeństwo rasistów”. Mają silne poczucie wykluczenia, częściej nawet symbolicznego niż w jakichś konkretnych aspektach.

Dodajmy, że ojcowie i starsi bracia buntowników zasadniczo deklarowali pewną formę biernej solidarności z nimi bądź po prostu zrozumienia. Dlaczego? Bo oni też na własnej skórze odczuli tę niesprawiedliwość, te upokorzenia. Matki opowiadały nam często o trudnościach, jakie napotykały w kontaktach ze szkołą. Ojcowie napomykali o własnych trudnościach ze znalezieniem pracy. Bracia, w tym ci, którzy ukończyli studia i mają dyplomy, nierzadko pracują poniżej swoich kompetencji i możliwości – na przykład w charakterze agenta ochrony na pół etatu w centrum handlowym za rogiem. Ci są co najmniej tak samo zdesperowani. Dali się wciągnąć w tę grę i oni także odczuli tę blokadę. Nawet jeśli większość dorosłych potępiała w zasadzie palenie samochodów czy szkolnych budynków, dawała jednocześnie
wyraz pewnego zrozumienia czy wręcz empatii wobec młodych rebeliantów.

Jaką rolę odegrały media podczas ostatniego kryzysu?

Z całą pewnością zamieszki nie osiągnęły ogólnokrajowego zasięgu dzięki telewizji. To nie był pierwszy raz, kiedy zobaczyliśmy palące się samochody i nigdy wcześniej nikomu nie przychodziło do głowy, żeby to kopiować. Jeśli już, media mogły oddziaływać na poziomie lokalnym, na przykład kiedy pokazywano plany miast z zaznaczoną liczbą spalonych samochodów. To mogło pociągać za sobą jakieś konsekwencje, tym bardziej, że wiemy, iż pomiędzy młodymi z różnych miast istniała swoista rywalizacja.

Czy w tych zamieszkach udzielali się tylko mężczyźni?

Tak, udział brali w nich młodzi mężczyźni. Nie oznacza to jednak, że kobiety sprzeciwiały się zamieszkom. Używanie przemocy nie jest domeną samej tylko młodzieży ze środowisk imigranckich czy z dzielnic robotniczych. Przemoc jest wszędzie. Jednak w jakiś sposób łączy się z różnicą płci – przemoc należy do mężczyzn. To jednak nie oznacza, że kobiety są poza tym wszystkim, że tego nie rozumieją.

Niemieckie feministki w rodzaju Alice Schwarzer mawiały, że to nie samochody się palą, ale kobiety. Według nich takie wydarzenia są charakterystyczne dla społeczeństw patriarchalnych. Inne badania mówią o „Intifadzie nad Sekwaną”. Co pan sądzi o takich postawieniach sprawy?

To nie ma nic do rzeczy, to jakieś głupoty. Takie wyjaśnienia są niestety dość popularne we Francji, ale dokładają się tylko do negatywnego wyobrażenia, jakie społeczeństwo ma o tych młodych ludziach. Uważa się, że są porywczy, że biją kobiety, że gdyby mogli, zachowywaliby się jak terroryści. Tymczasem nie oddaje to wcale istoty rzeczy. Palenie samochodów, utarczki z policją… od dwudziestu pięciu lat jest to we Francji norma. Jako cezurę czasową można tu wskazać wydarzenia z 1981 r. ochrzczone przez policję mianem „rodeo w Minguettes”. Jest to powszechna forma gwałtownych protestów wśród ubogiej młodzieży, która nie ma nic wspólnego z kobietami czy rolą religii w tej czy innej dzielnicy. Zaczęło się to na długo przed ponownym pojawieniem się nastrojów religijnych w tych rejonach miast. Jedyny przypadek, kiedy na ulicach widziano przywódców religijnych, miał miejsce w listopadzie 2005 r. – chodziło o przekonanie młodych, żeby przestali robić głupstwa i wrócili do domów. Było to zatem coś całkiem przeciwnego, niż w innych krajach. Mamy skłonność, by zanadto wierzyć mediom amerykańskim, widzieć terrorystę za każdą brodą i terrorystkę pod każdą chustą.

Zamieszki to forma wyrażania wściekłości, mówią o tym nie tylko socjologowie. Potwierdzają to służby policyjne wyspecjalizowane w działaniach na przedmieściach. 7 grudnia 2005 r. dziennik Le Parisien opublikował raport kuratorium generalnego, w którym wyraźnie stwierdza się, że były to rozruchy ludowe, samorzutne, w których udział wzięli młodzi ludzie nie będący notorycznymi przestępcami, niekoniecznie religijni, nie manipulowani przez nikogo i których łączy pewna wspólna świadomość o tyle, że każdy z nich czuje się wykluczony ze społeczeństwa. Te zamieszki nie mają charakteru „etnicznego”. To ogromnie ważne. Zgadza się to zresztą z analizami geograficznymi tego zjawiska. Najpoważniejsze wypadki miały miejsce w strefach zapalnych (ZUS), czyli w dzielnicach, które skupiają ludzi najuboższych, w miejscach, gdzie – co wynika z historii francuskiej gospodarki – spotykają się rzesze imigrantów i ludności pochodzenia imigranckiego, przede wszystkim z Afryki Północnej. W dzielnicach tych poziom bezrobocia utrzymuje się na poziomie dwa, trzy, cztery razy wyższym niż gdzie indziej. Nie ma tam w zasadzie innych mieszkań niż kwaterunkowe. Zamieszkują je wielodzietne, wielopokoleniowe rodziny, o wiele zbyt liczne jak na ich powierzchnię. Ostatnie rozruchy były prostą konsekwencją tego procesu gettoizacji.

Jakie znaczenie kryje się według pana pod pojęciem gettoizacji?

Warunki życia we Francji w okresie wzrostu gospodarczego w latach 1945-1975 generalnie podniosły się i ujednoliciły. W dzisiejszych czasach nadal rosną, ale nasiliły się znacząco procesy rozwarstwiania. Niektórzy ludzie coraz bardziej się bogacą, inni zaś stopniowo biednieją. Bogaci mieszkają wśród podobnych sobie, w konkretnych dzielnicach. Tak samo najbiedniejsi. Te nasilające się nierówności znajdują odbicie w geografii. Mówiąc dość akademicko, gettoizacja oznacza społeczną i geograficzną odmienność losów charakterystycznych dla konkretnych grup społecznym w danym społeczeństwie.

Dlaczego młodzi ludzie z przedmieść nie protestowali razem ze studentami przeciwko Ustawie o pierwszym zatrudnieniu (CPE)? Owszem, udawali się na manifestacje, ale tylko po to, by atakować manifestujących…

To są właściwie dwa różne pytania… Należy przede wszystkim zrozumieć jedną rzecz: po raz pierwszy w historii świata robotniczego od początku XIX w. ludzie z dzielnic robotniczych
nie są reprezentowani politycznie. Nie ma nikogo, kto broniłby ich interesów, nikogo, kto nauczyłby ich manifestować, pomógłby im zredagować traktat polityczny, napisać petycję, zorganizować strajk. Poza tym, ponieważ nie ma już zapotrzebowania na pracę robotniczą w klasycznym sensie, od jakichś trzydziestu lat nie funkcjonuje także tradycja zaangażowania politycznego w tych dzielnicach: organizacje związane ze światem pracy, partie polityczne, związki zawodowe, laiccy i nie tylko wolontariusze edukacji ludowej – wszystko to zniknęło. Tymczasem to te struktury zapewniały polityczną edukację młodych ludzi. Przed islamem katolicyzm był w tych środowiskach bardzo silnie obecny, funkcjonowało nawet wielu robotniczych księży. Jakieś dwadzieścia pięć – trzydzieści lat temu ten świat zaczął się kruszyć. Młodzi, tak samo jak ich rodzice pozostają w izolacji. Nikt ich nie broni. Nie są w stanie przeprowadzić klasycznych akcji politycznych, ponieważ nie mają ku temu narzędzi.

A więc listopadowe zamieszki to również skutek tego odpolitycznienia społeczeństwa?

Ależ oczywiście! Uciekamy się do przemocy, kiedy nie mamy już żadnych innych środków, by nas wysłuchano. Ci młodzi ludzie sądzą, że najlepszym sposobem na to, żeby świat zobaczył, przez co muszą przechodzić, jest palenie samochodów. Skądinąd mają rację. To pozwoliło im jednak coś osiągnąć: przywrócenie dotacji dla stowarzyszeń, sukcesywnie obcinanych przez ostatnie dwa lata. Oni nie są głupi. Zauważają, że kiedy coś robią, wywołują jakieś reakcje.

Akty przemocy podczas manifestacji przeciw Ustawie o pierwszym zatrudnieniu (CPE) również były dziełem osób wykluczonych…

Zadymiarze to we Francji zupełnie inna para kaloszy. Należy wyodrębnić kilka podstawowych grup: młodzież z przedmieść, bojówki anarchistyczne. Młodzi ludzie z biednych rodzin na przedmieściach szukają sobie towarzystwa, żeby się bić z siłami prawa, rzucać kamieniami, wyróżnić się. Ale to też dzieje się niejako w cudzysłowie – „żeby załatwić swoje sprawy”. Tak naprawdę chodzi też o to, żeby ukraść jakąś komórkę czy discmena protestującym. To nic nowego: zdarzało się to już podczas manifestacji licealistów w marcu 2005 r. Statystycznie rzecz biorąc, młodzi ludzie z liceów czy uniwersytetów są jednak częściej biali. A młodzież z przedmieścia to najczęściej Czarni albo ludzie pochodzący z Afryki Północnej. To się pokrywa z procesami gettoizacji i dokładnie odzwierciedla demografię dzielnicy. W taki sam sposób, z nielicznymi wyjątkami w rodzaju la Seine-saint-denis, działa szkoła: tak się jakoś składa, że na studentów typowani są głównie uczniowie biali. To po prostu proces gettoizacji w pigułce.

Czy można uważać akty przemocy za formę ekspresji?

Ależ oczywiście! Tylko, że w dzisiejszych czasach wszystko się pomieszało. Zachowania
jednostek, niekiedy bardzo zaburzonych, wrzuca się do jednego worka z klasyczną przestępczością, a nawet z politycznym używaniem przemocy. Ale są to zupełnie różne sprawy. Istnieją osoby, które są brutalne, bo mają poważne problemy osobiste. Istnieją procesy grupowe wśród młodzieży, gangi, bandy. Istnieje też przemoc polityczna. Jeśli zorganizowane grupy sprawiły, że manifestacje generalnie stały się bardziej niebezpieczne,
to dlatego, że nikt nie wychodzi im naprzeciw, nie dostają odpowiedzi, nie ma dialogu. Francja to kraj, w którym tradycje buntownicze są bardzo bogate. Ale tego się już dzisiaj nie chce zobaczyć. Systematycznie pozbawia się znaczenia każdy akt przemocy – wyrywając go z kontekstu, odpolityczniając.Przemoc jest nie do zniesienia. To się nazywa chowanie głowy w piasek.

Czy można porównywać wypadki z przedmieść do maja 68?

To zależy. Można porównywać te wydarzenia w tym sensie, że listopadowe zamieszki stanowiły największy przejaw społecznego i politycznego fermentu – spontanicznego, nie organizowanego przez związki zawodowe – od 1968 r. Ale treści, jakie się pod tym kryją, są dzisiaj zupełnie inne. Młodzi ludzie nie buntują się przeciwko zamkniętemu społeczeństwu, które chcieliby otworzyć, uczynić bardziej liberalnym. Oni się z tego społeczeństwa czują wykluczeni. Wszyscy mówili to od samego początku. Poza tym proszę spojrzeć na wypadki z listopada i manifestacje przeciw Ustawie o pierwszym zatrudnieniu (CPE) – w obu przypadkach młodzi ludzie pytali społeczeństwo o swoją przyszłość, o to, co ich czeka. Tyle, że dla młodzieży z przedmieść odpowiedź jest zawsze taka sama – wykluczenie. Dla licealistów i studentów przyszłość jest natomiast po prostu niepewna. Zachodzi tu poważna różnica stopnia, ale w gruncie rzeczy jest to cały czas to samo pytanie.

Co myśli pan o wypowiedziach takich osób, jak Alain Finkielkraut czy tzw. NÉORÉACtionnaires – Michela Houellebecqa czy Maurice’a Danteca?

Uczestnicy zamieszek zostali politycznie i intelektualnie odizolowani. W chwili obecnej
daje się zauważyć znacząca ewolucja w społeczeństwie francuskim, zasadzająca się między innymi na tym, że pytania o bezpieczeństwo stawia się w kontekście politycznym, a pytania o przemoc się odpolitycznia. Chciałoby się, żeby przemoc nie łączyła się nijak z problemami społecznymi. Utrzymuje się, że przemoc sama w sobie jest nie do przyjęcia, że jest godna potępienia – a chodzi tylko o zapewnienie bezpieczeństwa. Te dwa wątki przewijają się od dwudziestu lat przez rozmaite debaty polityczne i publiczne dyskusje we Francji. Tylko nieliczni socjologowie tacy jak ja starają się rozumieć przemoc w kontekście problemów społecznych. Natomiast Finkielkraut to karykatura tych przemian, jeden z tych ludzi, którzy w latach siedemdziesiątych byli lewakami, a teraz stali się reakcyjnymi konserwatystami.
To właśnie to pokolenie dzisiaj ma władzę – polityczną, medialną, intelektualną – i nie potrafi już zrozumieć społeczeństwa, w którym żyje.

Studenci paryscy zdecydowali się pomagać młodym z przedmieść przede wszystkim wszystkim w formułowaniu i wyrażaniu swoich postulatów. Co pan sądzi o takich inicjatywach?

To nic nowego. W dzielnicach, o których mówimy, jest sporo stowarzyszeń stworzonych przez mieszkańców, którzy chcieliby coś zmienić. Problem tkwi w tym, że tego rodzaju inicjatywy nie mają szans rozwinąć się na poziomie całego kraju. Żeby jakiś ruch społeczny zaistniał we Francji na dobre, potrzeba mu ogromnego wsparcia ze strony mediów. Wiele z tych lokalnych stowarzyszeń chciało upolitycznić mieszkańców, zwłaszcza młodzież. Ale jak to zrobić, jeśli działają w kompletnej izolacji, nie są nijak finansowane? Drugi problem pojawia się, kiedy taki ruch polityczny w danej dzielnicy przybierze na sile – to problem przełożenia na lokalne życie polityczne. Wielu merów chce to jakoś wykorzystać, potraktować przywódców takich ruchów jak narzędzia sukcesu politycznego. Na przykład, zatrudniając ich w merostwie. W rezultacie ruch społeczny się załamuje, a mieszkańcy dzielnicy nie są już politycznie reprezentowani. Ten system klienteli, który wykształcił się na poziomie polityki lokalnej, to ogromny problem Francji.

Co pan sądzi o reakcji rządu na te zamieszki?

Była naprawdę kiepska. W pierwszej chwili nie chodziło im o nic poza przywróceniem porządku. Chcieli nawet głosowania nad ustawą o godzinie policyjnej, zawierającą rozwiązania z czasów wojny w Algierii! To byłaby katastrofa. Później rząd przywrócił obcięte w ostatnich latach dotacje dla stowarzyszeń. Wreszcie zaproponował Ustawę o pierwszym zatrudnieniu (CPE). Ich odpowiedź była żałosna. To naprawdę nie jest przypadek, że nagle wszyscy wychodzą na ulicę – oni chcieli zinstytucjonalizować niepewność! Zwalniać pracownika w ciągu dwóch lat bez konieczności podania przyczyny? To jest przeciwko wszelkim zasadom ekonomicznym i społecznym, których broniliśmy od XIX w. Ta odpowiedź miała się nijak do powagi problemów.

Czy te zamieszki to był wewnętrzny problem Francji, czy mogą się też zdarzyć w innych krajach?

Ten problem już się pojawił w innych krajach. W Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych… Ale Francja jest pod wieloma względami specyficzna. Procesy gettoizacji są tu niesłychanie silne – wszędzie, poza Marsylią i Perpignan, gdzie biedne dzielnice nadal znajdują się w centrum miasta. Poza tym mamy ten swoisty dyskurs republikański, niejasny
i bardzo charakterystyczny dla Francji, według którego wszyscy obywatele są równi i nie ma żadnych problemów z dyskryminacją. To bzdura i kompletna ślepota. Problem dyskryminacji jest we Francji naprawdę poważny. Ale zamiast z nim walczyć, tak jak się to robi w innych krajach, udajemy, że po prostu nie istnieje. Ponieważ oficjalnie żyjemy w republice. Ale to prowadzi donikąd. Konieczne jest, żeby społeczeństwo francuskie zaczęło zdawać sobie sprawę, że, tak samo jak nowoczesne społeczeństwa zachodnie w innych krajach, jest społeczeństwem wielorasowym, po części wielokulturowym, i to naprawdę nie stanowi przeszkody, żeby żyć razem. Ale to jest nie do pomyślenia. Tyle, że jest właśnie odwrotnie: trzeba o tym myśleć, trzeba, żeby stało się to podstawową przesłanką w codziennych procesach decyzyjnych. Żeby wypracować jakieś wyjście, dzięki któremu wszyscy byliby reprezentowani. Chodzi o to, żeby naprawdę wziąć się za zwalczanie dyskryminacji, a nie poruszać się tylko w sferze deklaracji moralnych. Przede wszystkim kwestia zatrudnienia młodych ludzi we Francji, która stanowi być może nawet większy problem tutaj niż w innych krajach. To się przecież łączy z elitarystycznym modelem szkolnictwa. Z tym, że szkoły zawodowe są we Francji postrzegane jako gorsze. W Niemczech zależność pomiędzy edukacją a przyszłym życiem zawodowym jest dużo mniejsza. Tymczasem we Francji dominuje elitarystyczny model szkolnictwa, zgodnie z którym uczeń, który nie uczy się w szkole ogólnokształcącej, z góry postrzegany jest jako gorszy.

rozmawiali
Emmanuelle Piriot i Kamil Majchrzak
tłum. Agata Czarnacka
[1] Miejskie Strefy Zapalne (Zones Urbaines Sensibles – ZUS) zostały wyodrębnione w ramach Ustawy o zagospodarowaniu i rozwoju terytorialnym z 1995 r. Określone zostały jako priorytetowe obszary działań politycznych miasta ze względu na nierówności społeczno-ekonomiczne lub złe zagospodarowanie w porównaniu z pozostałymi obszarami kraju. Wyodrębniono 751 takich stref rozsianych po całym kraju. Żyje w nich 4,9 mln ludzi. Pojęcie to funkcjonuje więc od ponad dziesięciu lat.

Laurent Mucchielli, socjolog, kierownik badań w CNRS (Krajowe Centrum Badań Społecznych) i dyrektor CESDIP (Centrum Badań Społecznych nad Prawem i Instytucjami Penitencjarnymi). Specjalizuje się w zagadnieniach bezpieczeństwa i przestępczości młodocianych. Ostatnio opublikował książkę Quand les banlieues brûlent (La découverte, Paryż 2005).

Die Kommentarfunktion ist geschlossen.